Mówi się, ze prawdziwy maraton tak naprawdę zaczyna się dopiero na 30 km. Od tego momentu rozpoczyna się prawdziwe ściganie. Dla mnie, w tym roku mój maraton na 30 km się zakończył. Tam, gdzie inni zaczynają, tam ja skończyłem – to najwłaściwsze podsumowanie tego, co się wydarzyło w ostatnią niedzielę kwietnia. Ale od początku:

Przed startem

– okres przygotowawczy do maratonu zaczął się tak naprawdę w grudniu – w tym czasie przebiegłem ponad 900 km co jest moim rekordem jeśli chodzi o dystans przygotowań do maratonu. Realizując tylko cztery treningi tygodniowo, jest to całkiem konkretny wynik. Cały plan treningowy zrealizowałem w jakiś 80-90% jeśli chodzi o założenia. Z różnych powodów wypadło trochę treningów. Na dwa tygodnie przed zawodami złapałem lekkie przeziębienie (albo alergie z objawami przeziębienia) – przez tą chorobę wypadły dwa bardzo ważne moim zdaniem treningi: sobotnie 25 km zabawy biegowej w zmiennym tempie oraz niedzielne 20 km – taki trening dałby więcej mocy i pewności siebie przed zawodami,

– po udanym starcie podczas Półmaratonu Warszawskiego całkiem realne wydawało się pobiec na 3:30 w maratonie. Wszelkie kalkulatory pokazywały wynik w granicach 3:35, ale między połówką  a maratonem był jeszcze miesiąc czasu, więc forma mogła tylko wzrosnąć. I tutaj jest pierwszy błąd i powód małej porażki. Zbyt ambitny cel. Gdybym od początku biegł na 3:35, to bieg mógłby się ułożyć całkiem inaczej.

– na stracie pojawiłem się z rozpiską na 3:30 – pierwsze 10 km po 5:00 potem 4:58 do 21 km i potem delikatnie przyśpieszamy, żeby na mecie był z pięknym wynikiem. Tutaj nastąpił mój kolejny błąd, który wiele mnie kosztował. Złe ustawienie na starcie. Stanąłem na początku strefy na 3:30, obok balonika na 3:30. Przez to przez pierwszych 5 – 7 km biegłem w wielkim ścisku. Stawka się w ogóle nie rozbiegła, dodatkowo początek trasy prowadził wąską ścieżka, przez co tempo biegu było szarpane i nierówne. Pierwszy km wyszedł w 5:20 i przez to już miałem w głowie, że muszę nadganiać 20 sekund straty. Na 10 km zameldowałem się w czasie 25:09 co było niewielką stratą do planu.

Biegłem, biegłem, mijałem kolejne km i wciągałem żele ALE. Na każdym punkcie żywieniowym łyk, dwa łyki wody lub izotonika. Mijając strefy kibicowania i zespoły muzyczne czułem przypływającą energię. Muzyka na trasie daje niesamowitego kopa, zwłaszcza jak zespół gra fajną muzykę. Po 10 km zaczęły się problemy z zegarkiem – przestał poprawnie pokazywać tętno. To trochę wybiło mnie z rytmu ponieważ mogłem kontrolować tylko tempo i nie wiedziałem na jakich obrotach pracuje mój silnik.

Ja widać na wykresie, na 30 km umarłem… Średnia jak na maraton robi wrażenie

Po 20 km zacząłem odczuwać trudy biegu. Trzymałem tempo zgodnie z założeniami, miejscami nawet za szybko i cały czas szedłem do przodu. Po 25 km było już ciężko. Biegliśmy w okolicach Warszawy, po nawrotce w stronę centrum. Czułem, że biegnie się coraz gorzej, że tempo spada a tętno rośnie – no własnie – zegarek pokazywał jakieś 110 uderzeń co było kompletną bzdurą. To dodatkowo mnie wkurzało. Im byłem bliżej 30 km tym miałem coraz bardziej dość. Kiedy na 27 km sapałem jak lokomotywa i tempo odcinka wyniosło 5:19 wiedziałem, że jest źle. Że zaczynają się kłopoty. 28 km 5:56, na 29 km jeszcze się pozbierałem do 5:24, ale czułem, że to jest koniec. Że na 30 km pierdziele tę robotę i kończę. I tak zrobiłem, po znaczniku na 30 km zatrzymałem się i zadzwoniłem do mojej kochanej żonki z informacją, że skończyłem mój maraton i teraz będę się turlać do mety…. Szkoda wielka, bo prognozowany czas na miecie to cały czas było 3:34, no ale przede mną 12 km do mety a ja nie byłem w stanie pobiec dalej. Od tego momentu zaczął się bieg metodą Gallowaya (bieg, marsz, bieg, marsz). Miałem szybsze zrywy na 36 i 39 km. Kiedy do mety zostały 3 km uświadomiłem sobie, że nie mogę przegrać wszystkiego w tym biegu.

Że chociaż coś muszę wyciągnąć z tych zawodów. Nie po to zapieprzałem na treningach, żeby się teraz kompletnie poddać. Była przecież jeszcze do zgarnięcia i do poprawienia życiówka z Poznania #niemaniemoge 03:48:52 było cały czas do poprawienia. Ostatni km w 4:56 pokazał, że jeszcze gdzieś tam było trochę energii.

Jest meta, jest życiówka, jest radość

Na metę po ciężkim boju wbiegłem z nową życiówką – z czasem 03:45:35.  Poprawa niewielka, ale radość jednak jest. Pozostaje niedosyt, że gdyby inna strategia, a zwłaszcza inny cel czasowy, spokojnie pozwoliłbym mi nabiegać 3:40 a może nawet 3:35. Jednak kto nie ryzykuje ten nie wygrywa. Na jesień będę miał duży orzech do zgryzienia, czy biec na ambitny cel, czy jednak asekuracyjne ze świadomością, że jesienią na mecie mógłbym zobaczyć kilka minut lepszy czas. Zobaczymy… od czerwca dokładamy kolejny trening, co przez większą objętość treningów powinno przełożyć się na końcowy sukces. Fajną formę udało się wypracować wiosną i szkoda to zmarnować.

Medal ORLEN Warsaw Marathon

Organizacja

Potężny sponsor i organizacja z rozmachem to niewątpliwe atutu kolejnej edycji Warsaw Marathon. Nie biegłem jeszcze maratonów za granicą, ale tak właśnie sobie je wyobrażam. Wspaniałe show przed starem i na mecie to wielki plus Orlenu. Jest to inna impreza jak Maraton Warszawski organizowany przez Fundację Maratonu Warszawskiego. Czy lepsza, czy gorsza trudno powiedzieć. Na pewno widać większy rozmach i pieniądze. Od strony organizacyjnej nie mam prawie nic do zarzucenia. Start, meta, pakiet startowy, obsługa na mecie, punkty odżywania, wszystko w jak najlepszym porządku. Jedynie mogę się przyczepić wąskiej trasy dla zawodników gdzieś około 5 km.

Pogoda dopisała, dzień wcześniej było 23 stopnie i gorąca, natomiast w dniu startu temperatura spadła i nawet troszkę padało przez co było ślisko na trasie. Dokuczający był trochę silny wiatr, ale można było biegnąc w grupie schować się za zawodnikami.

Sprzęt:
– zawody pobiegłem w starych i niezawodnych Nike Flyknit Lunar1+.

Odżywianie:
– żele ALE Truskawka – Banan na 10 km i 20 km. Na 30 km i 35 km ALE Thunder Gel z kofeiną.

Rozpiska międzyczasów:
Po 30 km wyprzedziło mnie pięciuset zawodników….