Przedstawiam Wam relacje z zeszłorocznego Chudego Wawrzyńca.  Relacja została napisana przez Pawła Jaczewskiego z Obi-Boki Running Crew. Biegając po górach Beskidu Żywieckiego, Paweł był w połowie okresu przygotowawczego do debiutu w  Maratonie Poznański. Jako ciekawostkę warto podać, że maksymalny dystans jednorazowy jaki wcześniej przebiegł Paweł to 25 km. Także tym bardziej wielkie gratulację dla Pawła, że udało się ukończyć te trudne zawody.

W ramach wstępu suche fakty. Trasa 50+ miała według różnych pomiarów od 52-53,5 km, więc przyjąłem że miała 52 km, co by się zgadzało z moim odczuciami (5 punkt pomiarowy był na 48km i  do mety moim zdaniem nie było 5 km). W sumie wiec przebiegłem 52 km + 1 km (o tym napiszę za chwilę), suma podejść/zejść: 2117/2064, w 9 h 21 min 49 sek.

A teraz od początku …

Start był o 4 rano, a że miał on miejsce w miejscowości obok i zawoził nas do niego autokar, pobudkę mieliśmy o 2.40, czyli spaliśmy z Patrykiem (kolega z którym pojechałem) niecałe 4h. Wieczorem przygotowaliśmy cały „sprzęt” więc rano tylko się ubraliśmy, do autobusu i na linię startu. Generalnie, w mojej kategorii wagowej, nie widziałem nikogo (ale było nas 271 osób, wiec mogłem nie zauważyć). Cała reszta wyglądała dość profesjonalnie i nie mówię o ewentualnych kosztach strojów, ale o stalowych łydkach i masie oscylującej w granicach 40-65 kg   –  Paweł pisał, że jego waga wynosiła wtedy 95 kg.

foto: Marcin Franke

O 4.00 równo ze startem zaczął padać deszcz, zgodnie zresztą z prognozą, ale prognoza przewidywała przelotne opady od 4-8, a w rzeczywistości padało przez cały dzień, a momentami lało Na początku biegu żałowałem ze nie kupiłem sobie jakiejś lekkiej przeciw deszczówki, ale później widziałem, że nie ma kurtki, która da ochronę przed deszczem przez 9h więc tylko by mi przeszkadzała. Jeśli chodzi o ciuchy to wystartowałem w bluzie z długim rękawem (w plecaku miałem koszulkę techniczna z biegu Powstania), trailowe spodenki do kolan (Nike dry fit), buty nowe Brooks Cascadia 7 (tego się strasznie balem, bo krotko je testowałem, ale sprawdziły się niesamowicie, ani jednego pęcherza nie mam na nodze), skarpetki Nike dry fit, też bardzo fajne, krótkie stuptuty, no i na głowie buffiego.

Ale wracając do biegu.  Pierwsze 7 km było po asfalcie po ciemku, ale że był „tłum” to nie odpalałem nawet czołówki, tempo troszkę jak zwykle przesadzone pierwsze 3 km w tempie 6.05 min/km, potem 5:40 min/km, jak zaczął się szutr i podejście od razu zobaczyłem, że Patryk ma znacznie lepszą technikę podejścia i powiedziałem mu żeby leciał (i dobrze skończył z czasem 7:33, a i tak miał swoje problemy) ja sam odpaliłem czołówkę, bo zaczęła się ścieżka i tempem grupy ruszyłem pod górkę. Po 1h15m dotarłem z tą grupką do punktu kontrolnego na 10km (450 m przewyższenia) i napierałem w ich stylu czyli podejścia marsz, płasko i w dół zbieganie (tutaj zobaczyłem wielki plus cascadii, mimo mokrej nawierzchni błota i trawy, świetnie się trzymały podłoża i mogłem naprawdę niezłym tempem zbiegać – oczywiście znacznie odbiegającym od czołówki ale udawało mi się wyprzedzać niektóre osoby. Mniej więcej na 13/15 km zjadłem pierwszy żel (isostar jabłkowy paskudny w porównaniu z ludzkim jedzeniem, ale naprawdę dobry w porównaniu z reszta z chemii). Cały czas napierałem stosując technikę w górę marsz/płasko i w dół bieg.

Na około 17/18 km trafiłem na przysłowiową „ścianę” psychiczno–fizyczną. Było to na dość stromym (ale wtedy wydawało mi się pionowe – w rzeczywistości było do pokonania 300 m przewyższenia) podejściu – miałem zadyszkę, starałem się trzymać tempo podchodzenia osób przede mną, nie wiedziałem gdzie jestem i czy mogę pić (nie mam doświadczenia ile wypijam z camelbacka, a jak się później okazało miałem jeszcze cale mnóstwo isostara w bukłaku) zaczęły mnie nachodzić same czarne myśli, że nie dam rady, że przeliczyłem się, że to głupota, że chyba póki jestem w stanie powinienem zejść do drogi, że buty na pewno wywołają pęcherze i otarcia itp. itd. – i wtedy po raz pierwszy stanąłem, zszedłem ze szlaku żeby nie hamować drogi i zatrzymałem się na około 30 sek. żeby uspokoić oddech. Ruszyłem dalej ale po 20 metrach nic się nie zmieniło myśli te same, zadyszka, dramat. Zszedłem ze szlaku, trochę było mi wstyd, że jak ktoś na mnie patrzy to myśli „o proszę pierwszy odpada” wiec poszedłem w krzaki, (w wiadomym celu) napiłem się tak żeby czuć, że zaspokoiłem pragnienie, ciśnienie trochę opadło i stwierdziłem, że trudno, muszę coś zmienić bo nie dam rady, mam gdzieś innych, ważne żebym dotarł chociaż do 1 schroniska (28 km). Wróciłem na szlak i śmieszne bo przypomniałem sobie jak się chodzi po górach, że w zasadzie to nie bieg, a klasyczna wędrówka górska, których w życiu „kilka” zaliczyłem i skupiając się na kroku i odpowiednim stawianiu za każdym razem stopy ruszyłem do przodu. Krok za krokiem, skupiając się na tym żeby nie dostawać zadyszki i myśląc tylko o oddechu i kroku parłem do przodu.

foto: Marcin Franke

Od tej pory stwierdziłem ze będę biegał tylko kiedy będę sie dobrze czul, a generalnie do schroniska będę maszerował. Okazało się, że nie jest to głupi pomysł, bo mimo iż na płaskim i zbiegach osoby mnie wyprzedzały, to na podejściach doganiałem je i w zasadzie były cały czas w zasięgu mojego wzroku, przy łatwych zbiegach i na płaskim włączałem bieganie wiec tempo też miałem niezłe (działało mi wtedy jeszcze endomondo i jak później sprawdziłem miałem 3km w tempie około 6:40 min/km). Wtedy zaczęło sie wejście na najwyższy szczyt (ponad 1200m, 300 m do pokonania) i technika sie sprawdzała, przegoniłem sporo osób co mnie wyprzedziły wcześniej, dołączyłem się do grupki co szła odpowiednim dla mnie tempem i z nimi dotarłem do schroniska.

28 km godzina 8:00 czyli 4h biegu. W schronisku zamówiłem herbatę (marzyłem o niej już od około 2h) 2 butelki wody, żeby uzupełnić bukłak i… piwo Herbatę wypiłem od razu, uzupełniłem bukłak (wtedy okazało się, że spokojnie mogłem pić więcej, bo wypiłem około litra z 2,5, wiec po wlaniu 1,5 miałem teraz 3 litry isotoniku), wziąłem 3 łyki piwa (czytałem że na tego typu biegach fajnie sobie robić niespodzianki, typu na „przepaku” załadować puszkę coli, cukierki itp – piwo to była moja przyjemność) i co najważniejsze założyłem pod bluzę koszulkę z biegu powstania (i cale szczęście bo na następnym odcinku lalo jeszcze bardziej). Niezbyt chętnie, ale opuściłem ciepłe schronisko i ruszyłem na następny deszczowy 11 km odcinek.

Początek był ciężki, bo było mega zimno lalo i wiało, ale było z górki lub płasko więc truchtając szybko sie rozgrzałem, niestety błoto było tak wielkie, że w pewnym momencie wywinąłem orła przy zbiegu i w błocie pojechałem z 2/3 m. Stwierdziłem wtedy że trudno wracam do marszu i zachowam siły na finisz. I dalej technika szybkiego marszu zacząłem wyprzedzać kolejne osoby, szczególnie te z patykami. Śmiesznie, bo czasami z niektórymi bawiłem sie w „ciuciubabke” przez 20 min, ale koniec końców wszystkich wyprzedzałem i już nikt mnie z nich nie dogonił. W zasadzie od schroniska do mety wyprzedziło mnie w sumie około 15 osób (większość „napieraczy” wyprzedziła mnie na pierwszym odcinku , a ja wyprzedziłem spokojnie ze 20 osób.

Też od tego momentu, pomijając doganianie i wyprzedzanie, raczej byłem sam na szlaku, więc mogłem sobie gadać do siebie klnąc na trasę (zapomniałem już co to teren górski i że 1 km takiego samego podłoża to rzadko się zdarza. Pomijając, że wszędzie było błoto, to było błoto w trawie, błoto pomiędzy korzeniami, błoto z kamykami, płynące błoto i morza błota…itd . 2 godziny zajęło mi pokonanie tych 11 km jak wpadłem na następne schronisko byłem mocno wychłodzony (miałem skostniałe ręce tak że w ogóle nie wyczuwałem obrączki), wypiłem wiec 2 herbaty, otworzyłem 2 żel energetyczny i zobaczyłem faceta, który pakuje folie NRC pod kurtkę. Stwierdziłem, że to niezły pomysł więc na koszulkę owinąłem się folia i na to nałożyłem bluzę i wybiegłem w sumie w schronisku spędziłem 10-15 min.

Do schroniska trzeba było zboczyć z trasy więc wracając mijało się osoby, które szły do schroniska i nagle tuż przed wejściem na „mój” odcinek trasy facet mijający mnie pyta się po góralsku czy to ‚ja jestem pomocą”. Zdziwiony zapytałem się o co chodzi, a on po góralsku mówi że tam leży facet, że jego kumpel owija go folia NRC, ale że „licho z nim” to mówię mu, że niech on idzie do schroniska po pomoc, a ja pobiegnę pomóc jego koledze. Po jakiś 500 m (3/4 min biegu) dobiegłem do nich, ale już jakiś inny biegacz dobiegł do nich i też zaczął pomagać wiec chłopak już wstał i powoli go prowadzili. Chłopak chyba się przeliczył, bo był blado przezroczysty, cały drżał i chyba ostro dała mu się we znaki temperatura (odczuwalna była 8C więc przy tym deszczu było naprawdę zimno). Góral podziękował mi i jak dowiedział się że do schroniska jest około 10 min kazał mi wracać na szlak, no i ruszyłem. Pewnie ze względu na adrenalinę, naprawdę trudne podejście szybko pokonałem (a były momenty że i rękami musiałem sobie pomagać, bo były wychodnie skalne) i dotarłem do rozejścia 50 i 80 km, szczęśliwy, wiedząc że już końcówka, ruszyłem na ostatni odcinek.

Na początku było fajnie bo łąki, otwarta przestrzeń, folia dogrzewała, bo w rekach wróciło czucie, wiec znowu zacząłem trochę biec, niestety okazało się że to nie koniec  i przede mną jeszcze jedno podejście i co gorsza bo beznadziejnej trasie „zwózki drewna” czyli generalnie tony kamieni, drewna i błota… Ale nie to było najgorsze, najgorsze okazało się 5 km zejście…

Mięśnie nie przyzwyczajone po 2 km zaczęły boleć, po 3 km parzyć, po 3,5 chciałem sobie je odrąbać Wyszły niedostatki w treningu, próbowałem trochę zbiegać (zmieniając przez to mięśnie, które pracują i dając odpoczywać innym) ale i tak nogi miąłem tak zmęczone że wszystko mnie bolało. Pod sam koniec machnęło mnie jeszcze 2 typów, którzy non stop biegli, troszkę za jednym pobiegłem, ale dałem za wygrana.

Koniec – jak wybiegłem na asfalt, to mimo że go nie trawię, to prawie go ucałowałem Wiedząc, że to ostatnie metry, czując się w swoim terenie, przyśpieszyłem przegoniłem jeszcze faceta, co nie miał siły biec i po 9h 21 min 49 sek przebiegłem przez metę