Orkiestra gra doskonałą muzykę. Cały zespół jest zgrany i wszystkie instrumenty grają prawie równo. No właśnie, prawie. Mój 10. Półmaraton Warszawski był prawie idealny i doskonały. Do stu procentowej satysfakcji zabrakło bardzo niewiele, ale o tym później. Zacznijmy od tego, co wyszło i co się udało. Zacznijmy od pozytywów.

– systematyczne treningi – to jest klucz każdego sukcesu. Kto nie trenuje ten nie ma. Nie można dobrze pobiec zawodów bez przygotowania w treningach. Chcesz życiówkę na jakimś dystansie – bardzo proszę, najpierw musisz na nią zapracować i wylać pot podczas treningów. Trzeba klepać kilometry OWB1. Trzeba wypluwać płuca podczas biegania interwałów. Po prostu trzeba być dobrze przygotowanym. Ja mogę powiedzieć, że plan treningowy zrealizowałem sumiennie i efekt w postaci wyniku jest.

– siła i energia do biegania – nie ukrywam, że stresowałem się starem w Półmaratonie Warszawskim. Miałem wielką chęć poprawy życiówki, która do tej pory wynosiła 1:40 – to wynik z zeszłego roku z wiosny. Pierwsza próba poprawy wyniku była podczas jesiennego BMW Półmaratonu Praskiego – nie znajdziecie relacji z tego biegu u mnie na blogu. Jakoś nie mogłem się zebrać do napisania relacji z porażki. W skrócie wyglądało to tak, że biegłem z trochę obolałą nogą, ale nie to było najgorsze. Największym problemem było złe odżywianie przed zawodami. Coś wtedy zrobiłem żle. Przez co, podczas zawodów do 10 km biegłem zgodnie z założeniami i dobrym tempem, a po 11 km stało się coś, czego doświadczyłem pierwszy raz w swojej biegowej karierze. Ktoś wyłączył światło, zgasił silnik, wyciągnął wtyczkę z prądu. Kompletnie mnie odcięło. Pozbierałem się po 15 km i do mety dobiegłem w 1:53. Nie chciałem tego błędu popełnić ponownie. Z pomocą przyszedł Trenejro, który z założeniami na bieg, przysłał rozpiskę odżywania na kilka dni przed startem. To było bardzo pomocne.

– zawody – Na starcie zjawiłem się na niecałą godzinę przed startem. Po 45 minutowej rozgrzewce ustawiłem się w blokach startowych w okolicach balonika na 1:35. Pomimo 13 000 zawodników na starcie nie czuło się ścisku. Sytuacja się zmieniła potem, kiedy zaczęliśmy biec. Po wysłuchaniu „Snu o Warszawie”, zabrzmiał huk startera. Fala biegaczy ruszyła w miasto.

Pierwsze kilometry w sporym ścisku zgodnie z założeniami. Trzymałem tempo poniżej 4:45. Trochę za szybko. ale biegło się bardzo dobrze. Niskie tętno, lekkie nogi. Nie pamiętam, żeby mi się tak lekko biegło podczas zawodów. Plan minimum na zawody to był wynik poniżej 1:40. Plan maksimum to 1:37. Mijały kilometry – na piątym miałem przewagę 30 sekund względem planu. Od tego momentu  wrzuciłem kolejny bieg – poszczególne km po 4:35, a tętno było na poziomie 170  uderzeń. Nogi same niosły, i to niosły aż za bardzo. Biegłem trochę za szybko. Na 10 km przyjąłem żel z kofeiną ALE Thunder Gel (bardzo dobry żel o płynniej konsystencji – polecam każdemu).  Zwiększałem przewagę, która do czasu 1:37 wynosiła już prawie minutę. Było aż za dobrze. Do 15 km miałem biec po 4:40 i dopiero potem przyśpieszyć do 4:35. Ja  rozpędziłem się za szybko. Na 15 km przyjąłem pół drugiego żelu, który miał mi dodać siły na finisz.

Prawdziwy półmaraton zaczyna się na kilka kilometrów przed metą – i tak było tym razem. Przychodzi zmęczenie. Na 18 km jest dość spory podbieg. Niby łatwy bo wydłużony, jednak daje w kość – zamiast biec po 4:35, Garmin pokazuje 4:46, kolejny km 4:56. Czuję już mocno trud biegu, a dodatkowo głowa zaczyna kalkulować. Miałem przewagę, więc mogę teraz trochę stracić. Zostawię sobie trochę sił na ostatni kilometr i finisz. I tak 20 km zamiast ognia z dupy dalej jest 4:53. W końcu mijam tabliczkę 20 km i mogę już postawić wszystko na jedną kartę. Ostatni kilometr w 4:19 i wbiegam na metę: 01:38:44 netto – to jest moja nowa piękna życiówka.

To co zyskałem w pierwszej fazie biegu, to straciłem w końcówce. Gdybym ostatnie kilka km pobiegł tak jak chciałem od początku, to zrealizowałbym plan maksimum. Nie udało się, ale i tak jestem mega zadowolony. Pękła kolejna bariera. 1:40 złamane. To co wydawało mi się jeszcze niedawno niemożliwe stało się rzeczywistością – jestem w stanie przebiec 21 km i 97,5 metra ze średnim tempem 4:40

Satysfakcjonujące jest także to, że byłem na mecie 2074 zawodnikiem na 13 000 startujących – normalnie prawie czołówka

Muszę napisać o organizacji 10 Półmaratonu Warszawskiego. Doskonała, bardzo dobra, perfekcyjna. Nie mam żadnych zastrzeżeń. Obawiałem się tego jak będzie wyglądał start i meta w centrum miasta, ale Fundacja zdała egzamin na 5. Żadnych problemów na punktach odżywiania. Punkty kibicowania na trasie dawały niesamowitego czasu – zespoły grające na trasie muzykę,  a studenci z „połówkami” dodawali otuchy i energii do dalszego biegu. Super !

fot.: Lutosław Bogusz

Na koniec ciekawostka sprzętowa. Zawody pobiegłem w butach które mają na liczniku ponad 1000 km – we Nike Flyknit Lunar 1 z 2013 roku. Nie zawsze najnowsze jest najlepsze. Biegając na treningach w Flyknitach „dwójkach” zorientowałem się, że boli mnie noga. Kiedy na trening zakładałem „jedynki” tego bólu nie było. Dopiero po czasie skojarzyłem, że ból piszczeli jest spowodowany butem. I tak na wiosenne starty do łaski wróciły stare poczciwe Flyknity Lunary

Nike Flyknit Lunar 1

Przede mną najważniejszy start tej wiosny – Orlen Maraton – kiedy zobaczyłem w planie treningowym na kwiecień prawie 260 km do przebiegnięcia to mi się nogi ugięły –  zapowiada się ciekawy start i kolejna życiówka