„To będzie idealny film do objechania na blogu” – pomyślałam oglądając w księgarni książkę „Zanim się pojawiłeś”. Czytać mi się tego nie chciało, bo spodziewałam się taniego romansidła za 5 zł plus wat żarówka setka, ale stwierdziłam, że na film znajdę trochę czasu.

Czasem podchodzę bardzo płytko do blogowania, bo wydaje mi się, że muszę się buntować, trochę podjudzać, niszczyć cudze wyobrażenia. Głupie to bardzo, muszę ten zły nawyk wyplenić.

Ale gdyby nie moje złe zamiary, pewnie nigdy nie obejrzałabym „Zanim się pojawiłeś”. Nienawidzę tanich, przereklamowanych romansów z ciepłym jak kluchy tytułem i plakatem mówiącym „przeleć mnie teraz”.
Opis, którego nie czytałam

Dziewczynę z małego miasteczka zaczyna łączyć więź ze sparaliżowanym mężczyzną, którym się opiekuje.

„Zanim się pojawiłeś” – fabuła kopie z półobrotu:

Podeszłam do tego filmu z totalnym brakiem informacji: nie przeczytałam opisu ani żadnych recenzji w sieci. Wystarczyła mi skuteczna reklama, która trwa już dobrych kilka miesięcy. Z jakiegoś powodu ludzie uważają to za hit, ewidentnie musiałam sprawdzić.

Włączyłam, widzę scenę łóżkową i już zaliczam pierwszy facepalm. Kolejne wydarzenie nie robi na mnie kompletnie wrażenia, mam ochotę wyć. Z przerażeniem zauważam, że film trwa 2 godziny: „jasny gwint!” Facepalm trzeci raz z rzędu. Przewidywalność przeplata się z płytkim, tani dowcipem…. i nagle w połowie nieoczekiwanie zaczynam płakać.

Nie, nie ze śmiechu. Wydarzyło się coś, co mnie mocno poruszyło, jakbym dostała porządnego kopniaka z półobrotu w twarz od Chucka Norrisa.

Nie powiem, że to pierwszy raz, kiedy widzę taki pomysł na film romantyczny, nie powiem. Ale jeżeli film sprawia, że zaczynasz ryczeć w połowie seansu, a później jeszcze ryczysz przez godzinę po nim, to wiedz, że leniwca trafił grom z jasnego nieba i najprawdopodobniej jest zauroczony. A wiecie… reakcje lenia trwają długo, ale nie aż tyle!

Nie chcę Wam opowiadać, o czym to dokładnie jest, bo zepsułabym wszystko. Podejdźcie do tego filmu dokładnie tak jak ja – nic nie czytajcie, nie wnikajcie w wydarzenia, a myślę, że poczujecie dokładnie to samo, co ja. Jest dziewczyna, jest facet i mocno nieprawdopodobny związek między nimi. Spotkanie w niewłaściwym miejscu i w niewłaściwym czasie, ale gdyby czas stał się dla nich odpowiedni, ich drogi nigdy by się nie zeszły.
Bohaterowie rodzaju „tępa ona, zawzięty on”:

Emilia Clarke wykreowała całkiem dobrą postać. Zastanawiałam się przez chwilę, czy przytyła do tej roli. Jej ruchy brwiami i makabryczne poczucie humoru całkiem mnie później rozweseliło, chociaż na początku chciałam rzygnąć. Niedopasowanie bohaterów razi, ale tego chyba nie udało się uniknąć. Jak ja nie lubię par w stylu: „przeciwieństwa się przyciągają”, są mega nierealistyczne. Okazuje się, że film został stworzony na podstawie prawdziwej historii, więc cuda się jednak zdarzają. Chociaż zakończenie wiele wynagradza i wyjaśnia. Chyba najbardziej mnie rozbawił Newil Longbotom aka PatRICK, chłopak głównej bohaterki, którego zawód jest teraz taki popularny. Pewnie nikt się z tego nie śmiał, tylko ja mogłam.
Muzyka:

Nie pamiętam jej teraz, co oznacza, że nie rzucała się w oczy. Muzyka była nienachalna, ale musiała coś zdziałać, bo ja zawsze ryczę tylko wtedy, kiedy klimat podbudowany jest dobrymi nutkami.
Łapki w górę za:

Nieoczekiwany zwrot akcji
Znośnych bohaterów (w końcu da się z nimi zaprzyjaźnić)
Temat z serii: spotkanie w niewłaściwym miejsce i czas, który tak często zdarza się w życiu
Seks nie stoi na pierwszym miejscu
Atak feelsów w połowie filmu
Przekazuje najprawdziwszą prawdę: że warto korzystać z życia i nie należy kogoś trzymać przy sobie na siłę

Łapki w dół za:

Średnie dialogi
Przesadne niedopasowanie bohaterów

Nie jestem z tych, co oceniają książkę po okładce, ale mam zły nawyk jechania po wszystkim wszystkim, co popularne. To mój wielki błąd i powinnam wstydzić się, że tę produkcję potraktowałam z góry.

Jeżeli jesteś dziewczyną, która lubi ryczeć na filmach i jeszcze przez tydzień myśleć o bohaterach, przywoływać ich perypetie, to według mnie warto zwrócić uwagę na „Zanim się pojawiłeś”.

Ocena końcowa: 4

(Dodam tylko, że przez ten film poszłam bardzo późno spać, a rano chodziłam jak zombie, ale stwierdzam teraz, że warto było)